Beretta rozgrzana od wystrzelenia całej salwy umilkła na moment. Na chwilę tak krótka, że dało się jedynie usłyszeć dźwięk upadającego na podłogę magazynka. Zaraz po tym, w powietrzu znów świstały pociski. Cisza popołudniowej pory została nieodwracalnie zmącona.

Kobieta, trzymająca pistolet w dłoni ani na moment nie zawahała się. Jej strzały były precyzyjne i idealnie wymierzone. Beretta zdawała się być zabawką, a nie narzędziem siejącym śmierć. Huk posyłanych pocisków zagłuszał jęki ciężko rannych, lezących na ziemi. Tak jak się spodziewała – nie stanowili dla niej najmniejszego zagrożenia. Byli niczym tarcze treningowe, nie stawiali oporu i byli kompletnie zdezorientowani. Wszędzie tryskała krew, ludzie upadali na kolana, podpierali się rękoma, próbując zachować równowagę. Nieliczni, w całym tym zamieszaniu, starali się temu wszystkiemu przeciwstawić – krzyczeli do pozostałych, wskazywali drogę, pomagali rannym. Wydawało się jej to śmieszne. Wtedy, wystarczył jeden strzał, by osoby z bólu i nagłego napływu świadomości nadchodzącej śmierci, porzuciły bohaterskie czyny i same poczęły uciekać. W masakrze uczestniczyły zarówno kobiety jak i mężczyźni – nie miało to dla niej najmniejszego znaczenia. Strzelała do każdego, nie kalkulowała i nie przeliczała. Jedyną liczbą jaka ją interesowała to ilość pocisków w magazynku. Zwykle wystarczał jeden strzał na ofiarę, czasami, gdy przeciwnik nie został trafiony, w z góry upatrzone miejsce, potrzebny był drugi, tym razem śmiertelny.

Wystrzeliwszy ostatni pocisk, pozwoliła, by wokół niej uspokoiło się. Hałas opadł, a po wystrzałach z pistoletu pozostał jedynie lekko dokuczliwy pisk w uszach. Zrobiło się także przeraźliwie ciemno i zimno. Podeszła do jednej z ofiar. Odłożyła broń na bok i zbliżyła się ku twarzy martwego mężczyzny. Odgarnęła zalegające bezwładnie włosy z jego czoła i sięgnęła do tylnej kieszonki ciemnego odzienia, które miała na sobie. Wyciągnęła malutką strzykawkę. Na jej widok delikatnie uśmiechnęła się. Wbiła ją mężczyźnie w okolicach krtani. Niedługo potem, napełniła się ona gęsta, bijącą nienaturalnie jasnym światłem cieczą. Ciało mężczyzny zaczęło się dramatycznie dematerializować. Wokół unosił się toksyczny dym, ale kobiecie to nie przeszkadzało.

Wstała. Podeszła do następnej ofiary. Ta jeszcze żyła. Miała poważne rany postrzałowe, ale starała się jak najszybciej oddalić z tego miejsca. Wysoka kobieta zdzieliła ja z buta. Znów wbiła strzykawkę i pobrała z ciała jasną ciecz. Ruszyła do następnego martwego ciała. Kobieta, na którą właśnie patrzyła, bardzo silnie krwawiła z prawego boku. Trzymała się tego miejsca kurczowo, ale słabła w oczach. Oddech stawał się coraz cięższy, a oddychanie zdawało się być torturą.
– Proszę, pomóż mi. – wykrztusiła, nie zdając sobie najwidoczniej sprawy, że to właśnie kobieta stojącą nad jej gasnącym ciałem jest sprawczynią całej tej masakry. – Ciężko mi oddychać, zadzwoń po pomoc.
Kobieta obrzuciła ją jedynie pogardliwym spojrzeniem, kucnęła. Zbliżyła się do jej prawego ucha. Poprawiła sobie fryzurę.
– Nie pomogę ci, gdyż sama potrzebuje pomocy. – wyciągnęła kolejną strzykawkę. Rzekła, wskazując na nią. – To moja jedyna nadzieja. Tylko tak mogę przeżyć. Umieram tak samo jak ty. – uśmiechnęła się. – Nazwę cię Hope, bo nadal masz nadzieję, że przeżyjesz. To słodkie, wiesz?

Hope nie była w stanie podać swojego prawdziwego imienia, leżała w kałuży krwi, a jej ręce drżały. W oczach zbierały się łzy. Kobiecie z berettą imponowała jej szczupła sylwetka. Wyglądała jak modelka – długie, kasztanowe włosy do łopatek, gładka skóra. Na sobie nosiła elegancką koszulę, teraz całą we krwi, a szczupłe nogi zasłaniała spódniczka do kolan. W pewnym momencie zrobiło się jej żal Hope. Zerknęła na zegarek, rozglądnęła się wokół, czy aby przypadkiem policja nie przybywa.
– Jak masz na imię?
– Drew. – szepnęła prawie niesłyszalnie. Drążącą dłonią sięgnęła do kieszonki swojej spódniczki. Wyciągnęła telefon. – Zadzwonisz po pomoc? Może jeszcze ktoś inny jej potrzebuje, tobie nic się nie stało. Moż…
– Słabe. – wtrąciła. – Zostaniesz Hope. Pozostajesz oddana innym, nawet, kiedy stoisz jedną nogą w grobie. Szlachetne. Trochę tego nie rozumiem, ale w pewnym sensie to słuszne. Hope, dlaczego łudzisz się, że ci pomogę? Nie znasz mnie przecież, nie wiesz kim jestem, równie dobrze mogłabym teraz wbić ci tę strzykawkę w pierś i zakończyć twoje męki. Ale to nie byłoby ciekawe. Jesteś ładna wiesz? – spojrzała na nią, oczekując jakiejkolwiek reakcji. – Na tyle ładna, że mogłabym coś do ciebie poczuć, gdybym tylko czuła cokolwiek. No, ale szkoda czasu. – wyciągnęła strzykawkę już napełnioną gęstą cieczą. – Mogę przywrócić cię do zdrowia, ale w zamiar oczekuję czegoś od ciebie.

Hope milczała, ucisk przy ranie osłabł, jedna z rąk osunęła się na ziemię. Piersi przestały się unosić. Wyglądała jakby zasnęła. Przestała reagować na ból, uspokoiła się całkowicie. Kobieta stojąca nad Hope przyglądała się uważnie. Przechyliła też nieco głowę, ale z każdej perspektywy Hope wydawała się być martwa.
– No cóż, – westchnęła. – Teraz muszę dać ci drugie życie.