„Rozdział XIII

Las

Las, nieopodal miasteczka St.Andrew’s Wood liczy sobie już kilkaset lat. Od samego jego początku, od najmłodszego drzewka splamiony był krwią – tutejszych mieszkańców, podróżników albo ciekawskich, chcących poznać tajemnicę tego miejsca. Przeważnie strasznych czynów dopuszczały się zwierzęta, czasem jednak rany zadane ofiarom mogły wskazywać bardziej na człowieka niż na niemyślącą istotę, która pragnie jedynie zaspokoić podstawowe potrzeby.
Tak jak las rósł, tak legenda o strasznych potworze obrastała w coraz dziwniejsze mity. Po zmroku nikt nie opuszczał domostwa, dzieciom zakazano bawić się na zewnątrz. Jeżeli już ktoś wychodził to zawsze na bardzo krótko. Wprowadzono patrole złożone z ochotników, wręczano im najlepszą broń jaka była dostępna, ale i to nie pomagało. Ofiar przybywało, a sprawca pozostawał nieznany.
Z obawy przed kreaturą wybudowano ogromny mur. Mieszkańcy mogli wreszcie odetchnąć z ulgą. Niebezpieczeństwo zostało zażegnane.[…] ”

Nadeszła jesień, złociste liście poczęły opadać na dachy domów, stojących nieopodal muru, porośniętego pnączem. Wszystko dookoła nasiąknięte było deszczem i wszechobecną mgłą. Od kilku dni niebo w całości pokryło się ciężkimi chmurami, które nie dopuszczały słońca, blokując choćby najmniejszy promyczek. Wiatr bawił się okiennicami domów, hulał po całym miasteczku, strącał doniczki i przewracał krzesła. Ścieżki zasypane zostały stertami pomarańczowych liści, temperatura za zewnątrz znacznie opadła i czasami, porankami, pojawiał się szron. Dni stawały się krótsze, a noc przerażały ciemnością. Pomimo usilnych starań mieszkańców, lampy przy uliczkach nie wystarczały, by dać jasne światło. Gasły przy najmniejszych podmuchu wiatru, a po zmierzchu nikt nie wychodził z domostwa. Wtedy zimno z pola mogłoby wedrzeć się do ciepłego wnętrza niczym atak szkodnika, a drewna na opał zawsze było mało.

Pejzaż lasu zmienił się. Przybrał bardziej dostojnej formy, chociaż rozrósł się znacząco. W miejscu gdzie wcześniej znajdowały się łąki, teraz porastały je potężne dęby, buki oraz wrzosy. Strzeliste brzozy dumnie eksponowały swe korony, zakrywając niższe i mniej pokaźne drzewa. Krzewy, zajmujące większą część miejsca pomiędzy pniami, obfitowały w owoce, podwieszone pod gałązkami. Runo lasu w całości zdominowane zostało przez mchy i porosty.
Nigdzie nie było śladów zwierząt, jedynie dzik lub sarna zostawiła odcisk na rozmokniętej ziemi. Poza tym, nie dało się usłyszeć żadnego ptaka, jakiegokolwiek dzięcioła czy kosa. Nawet jelenie i rysie nie wyszły na przechadzkę. Spośród pokaźnych zasp liści wystawał malutki ogonek borsuka, pracującego w pocie czoła, aby przygotować się do zimy. Tylko kruki przesiadywały na kamiennych barierach muru, wydziobując z niego najmniejsze kamyczki. Skrzeczały przy tym przeraźliwie, jakby głośno dyskutowały.

Miasteczko St.Andrew’s Wood odkąd istniało postrzegane było jako głęboka prowincja, usytuowana na skraju wiekowego lasu. Od jednej strony graniczyła z murem. Od północnej strony rozpościerały się pola, uprawiane przez okolicznych rolników. Na zachód piętrzyły się wniesienia i płynęła mała, spokojna rzeczka. Mieszkańcy spotykali się na wąziutkim ryneczku, otoczonym przez drobne sklepiki. Domostw było niewiele i wyglądały bardzo podobnie. W większości, miały jednakowe kolory i zbudowano je w tym samym stylu. Ciche miasteczko przecinały wysypane żwirem drogi, które nadawały specyficzny klimat temu miejscu. Przy ulicach ustawiono lampy, mające wskazywać drogę na rynek. Przeważnie jednak nie świeciły.

Jak na takie miasteczko, St. Andrew’s Wood było żywe, mające długą i bogatą tradycję. Wszystkie święta obchodzono wspólnie na placu, śpiewano razem. Każdą ważniejszą uroczystość obwieszczali gońcy – dzieci biedniejszych rodzin, za co dostawały parę miedziaków. Odbywał się tutaj również festyn, którego główną atrakcją był wyścig wokół muru. Zwycięscy byli nagradzani wycieczką do dużego miasta wraz z kupcem, który na czas wydarzenia zajeżdżał do miasteczka. Triumfator mógł zabrać ze sobą tylko jedną osobę, a jeśli był nim mężczyzna, było pewne, że każda niewiasta będzie do niego wzdychać, chociażby na te kilka dni. Niezaprzeczalnie, mieszkańcy, jako powód do dumy wskazywali malowniczy dworek, osadzony na jednym ze wzniesień. Stanowił symbol tego miejsca, a rodzina mieszkająca w tejże posiadłości cieszyła się szacunkiem nawet u samego hrabi. Budynek zewsząd otoczono równo przystrzyżonym żywopłotem, a o trawę zawsze dbała służba. Już po przekroczeniu bramy wjazdowej, gości witał kamienny pomnik otoczony kompozycją kwiatową, która na wiosnę roznosiła przyjemny zapach tulipanów, róż i krokusów. Przy tarasie znajdowała się niewielka fontanna, wystrzeliwująca strumienie czystej, mieniącej się wody.

Rodzina McCollenów wprowadziła się tutaj przeszło dziesięć lat temu. Przyjechali i odremontowali plac, altanę, zagospodarowali piękny, kolorowy ogród, mający dodać świeżości wiekowemu dworkowi. Postanowili jednocześnie zachować oryginalny wygląd budynku. Stąd drewniane okiennice, porośnięte pnączem ściany, strzeliste kolumny podtrzymujące daszek nad tarasem. Wnętrze było już nieco bardziej nowoczesne, nadal jednak zachowujące swój specyficzny i unikatowy klimat. Na parterze, większą część zajmował oszklony salon, z widokiem na miasteczko. Przy komplecie drogich mebli stał masywny kominek, a nieopodal niego znajdowała się podręczna biblioteczka, dużo mniejsza niż ta, na wyższym piętrze.
Siedział przy niej James McCollen, szczupły mężczyzna, z przerzedzonymi włosami, koloru sadzy. Twarz miał spokojną, pod nosem rzucił się mały wąs. Czytał książkę wyraźnie zainteresowany jej treścią. Co jakiś czas poprawiał sobie rękaw oliwkowej marynarki, z którą nigdy się nie rozstawał. Obok paliła się lampka, w kominku trzaskały suche drewienka.
– Tatusiu, – z mroku wieczora wyłoniła się mała dziewczyna, ubrana w białą, długą pidżamę. Trzymała w ręku książkę. – powiesz mi coś?
Zerknął na nią przez książkę.
– Co takiego?
Przysunęła się bliżej. Dopiero teraz, w świetle dało się dostrzec włosy koloru płomieni. Usiadła na jednym krześle, niemalże naprzeciwko Jamesa. Książkę położyła sobie na kolanach. Przygarbiła się lekko, spoglądając na żarzące się drewno.
– Mieszkamy przy lesie, prawda?
– Tak, kochanie, mieszkamy. – odpowiedział nie podnosząc głowy zza okładki. – Widziałaś go nie raz, jak przechadzałaś się z Megi. Pamiętasz? Tam koło muru. – dziewczyna skinęła głową.
Podsunęła krzesło bliżej kominka.
– Pamiętam. Mógłbyś mi o nim opowiedzieć?
Zamknął książkę, odłożył ją na stolik. Podrzucił kawałek pnia do kominka.
– Kochanie, już jest późno. Jutro trzeba wcześnie wstać. Wiesz przecież, że z rana przyjeżdżają państwo Olfloy’owie. Musisz być wyspana i wypoczęta.
Popatrzyła na ojca błagalnie.
– Proszę, tato. Znalazłam ostatnio książkę i było w niej napisane o tym miasteczku, lesie i tym starym murze. Bardzo mnie zaciekawił. To ona. – podała mu książkę. James dokładnie obejrzał okładkę, przekartkował kilka pierwszych stron. Papier był pożółkły, a tekst momentami wyblakły. W pewnym miejscu dziewczyna założyła zakładkę. – To prawda, co tam piszą?
Przeszedł się po salonie, rzucił okiem na biblioteczkę. Na najniższej półce brakowało jednej książki. Etażerka dźwigała wazon i zdjęcie rodzinne McCollenów, włożone w złotą ramkę. Przy oknie stały kwiaty, ustawione tak, by mogły spoglądać na największe drzewo na posesji.
James poprawił rękaw marynarki, sprawdził godzinę na zegarku. Odwrócił się na pięcie i sięgnął po wcześniej czytaną książkę. Wsadził ją w lukę w biblioteczce.
– Dziecko, ten mur stoi tutaj długie wieki, nie wiadomo do końca dlaczego został wybudowany. – dodaje od niechcenia. – Podobno, w lesie żyje jakiś potwór, który pożera ludzi i zwierzęta. Mieszkańcy bali się w ogóle wychodzić na dwór, po zmierzchu. Trzymali swoje dzieci jak na uwięzi, byleby nie podeszły za blisko. Wszystkie osady, graniczące z lasem, były przerażone i błagały o pomoc. W końcu ktoś się zlitował i ufundował mur. Sprawę uznali za rozwiązaną. Mieszkańcy wrócili do dawnego życia, zapomniano o niebezpieczeństwie.
Dziewczynka słuchała uważnie, nie przestając machać kolanami.
– Ale według innych, ten mur to zwyczajne ufortyfikowanie, mające chronić Wielką Brytanię przed wrogami, jeszcze w czasach średniowiecza. A las mógł pełnić naturalną pułapkę – wróg sam zapędzał się do zamkniętego lasu i nie miał z niego ucieczki. – siada na fotelu z zamszowym obiciem. – Rozumiesz, dziecko, ten las, ten mur…Nie mają jakiejś niesamowitej przeszłości. Ta książka, którą przeczytałaś, to zbiór opowiadań, a każdy rozdział to osobna historia. Gdzie ją w ogóle znalazłaś?
– Byłam na stryszku, szukałam zabawek, bo wszystkie moje lalki się już popsuły. – odpowiada, po długim namyśle. – Leżała w skrzyni.
– Jesteś bardzo ciekawska. – rzucił James z niekrytym, szelmowskim uśmieszkiem. – To całą tę książkę przeczytałaś? Nie za trudna, dla tak małej dziewczynki?
Splotła ręce na wysokości klatki piersiowej, spięła się.
– Tato! Nie jestem mała, ile razy mam powtarzać. – poważnie. – Przeczytałam połowę, ale przestałam po trzynastym rozdziale. To ten o lesie. Zaznaczyłam go zakładką, myślałam, że może będziesz chciał go przeczytać.
Zbliżył się do twarzy dziewczynki.
– Ja już go przeczytałem. Jak byłem w twoim wieku. – uśmiechnął się. – A teraz wracaj do łóżka, rano musisz być wypoczęta.